Actions

Work Header

Za horyzontem

Summary:

"Co dzieje się w ostatnich chwilach świadomości człowieka, który odbiera sobie życie?"

Historia o młodym człowieku, który popełnia samobójstwo i trafia w świat utkany z własnych wspomnień. Zamiast końca czeka go podróż przez miejsca i chwile, które naznaczyły jego istnienie: miłość, rodzinę, stratę, niedotrzymane obietnice. Każde drzwi prowadzą do kolejnej konfrontacji z przeszłością, dając mu nie tylko możliwość retrospekcji, ale również stawiając przed trudną lekcją w postaci mrocznych koszmarów zrodzonych z jego najgłębszych lęków. Im dalej idzie, tym bardziej uświadamia sobie, że to on sam był swoim największym wrogiem. To opowieść o poczuciu winy, żalu i desperackiej próbie wyrwania się z własnego umysłu. Mroczna, emocjonalna i pełna pytań bez łatwych odpowiedzi.

Chapter 1: Wschód

Chapter Text

Kochał takie dni. Kłębiaste chmury gęsto pokrywające nieboskłon, ale zostawiające miejsce, na niebieskie niebo i pojedyncze promienie słońca. Chłodny wiatr przyjemnie mierzwiący włosy i budzący niepewność, czy zaraz nie zacznie kropić. Zieleń trawy i liści drzew przybierała w takich dniach piękną ciemnozieloną barwę. Co za ironia – pomyślał – w jego głowie ten dzień zawsze był słoneczny i bezchmurny, z jasnymi promieniami słońca wypalającymi kolory ze wszystkiego. Nigdy nie dopuścił do głowy myśli, że pogoda będzie chociaż odrobinę inna. Przez chwilę poczuł ochotę, by wrócić do domu, spróbować jeszcze raz, coś zmienić. Jak zawsze w jego głowie pojawiała się iskierka nadziei, ostatni bastion jego świadomości zaprogramowany przez naturę tak, by uchronić go od wszelkiego niebezpieczeństwa. Tym razem jednak nie poddał się tej myśli, już za dużo razy wychodził z domu, myśląc, że robi to po raz ostatni. Później zawsze wracał, zawsze dawał przekonać się sam siebie, że może jeszcze coś zrobić. Kończyło się to za każdym razem tak samo, porażką. Zazwyczaj jeszcze tego samego dnia pojawiały się myśli: po co się z tym dalej męczyć; jak cudowne jest niemyślenie, nieistnienie, nieczucie. Że nie ma dosłownie nic, co by go tu trzymało, nikogo kto by za nim tęsknił, nic co może osiągnąć lub zmienić w swoim życiu. I wtedy dochodził do wniosku, że zrobi to jutro, że tym razem się nie podda, bo przecież jak straszne może być umieranie?

Mijał ludzi na ulicy, czując się dziwnie od nich odcięty. Jakby jedną nogą już był po drugiej stronie. Nigdy wcześniej tego nie doświadczył i już wiedział, że dzisiaj jest inaczej, że dzisiaj w końcu się to stanie. Odrzucił od siebie myśl o powrocie i przypomniał sobie swoje maksymy o niemyśleniu, nieistnieniu, nieczuciu. O dziwo poczuł ekscytację, nie mógł się tego doczekać, jak przyjęcia urodzinowego, które mama mu wyprawiała, jak był mały. Chciał już być na miejscu, już chciał to zrobić. Musiał tylko zignorować wszystkie dzwonki alarmowe, które wysyłał do niego mózg. Jakie to dziwne, ten sam mózg, który stwierdza, że jego dalsza egzystencja będzie większym utrapieniem niż śmierć, stara się za wszelką cenę powstrzymać go przed dokonaniem tego wyboru. Jakby żyły w nim dwie osoby walczące ze sobą o kontrolę.

Powoli zbliżał się do swojego celu. Ponownie zaczęły dominować w nim strach i chęć powrotu, jak jakaś chora emocjonalna sinusoida, ale teraz już nie ma odwrotu, nigdy nie był tak blisko. Wszystko starannie zaplanował. Nie zostawił żadnych listów, żadnych wiadomości, nie żegnał się z bliskimi. Nie było nikogo, kto taki list, by przeczytał. Pierwszą osobą byłby pewnie właściciel mieszkania, próbujący dostać się do środka, bo nikt nie płaci czynszu od dwóch miesięcy. Dlatego zostawił drzwi otwarte. Wyrzucił całe jedzenie z lodówki i szafek, by nie spleśniało i nie zarobaczyło mieszkania. Chciał sprawić jak najmniej problemu po swoim odejściu. Drugą rzecz, którą wziął pod uwagę to miejsce. Nie chciał tego robić w mieszkaniu, nie chciał tego robić publicznie. Jaki jest sens robić przedstawienie ze swojej śmierci? Ma to sens, tylko jeśli nie chcemy umrzeć, a desperacko wołać o pomoc cały świat wokół nas. On chciał, żeby nikt go nie znalazł co najmniej do ostatniego uderzenia jego serca. Żeby nie było szans na jakiś cudowny ratunek, bo wiedział, że drugi raz się nie zbierze w sobie na to samo, a cierpienie na pewno nie zelżeje. Właśnie dlatego zainteresował go porzucony budynek na przedmieściach. Otoczony dziurawymi ulicami, na których jedyny ruch to okazjonalne samochody nauki jazdy z kursantami, którzy pierwszy raz siadają za kierownicą. Nikt nie ma tu po co przyjeżdżać, bo nic tu nie ma oprócz pozostałości kilku domów. Wiele lat temu chodził tu ze znajomymi na piwo w plenerze w tajemnicy przed rodzicami. Miło wspominał ten okres w swoim życiu i uznał, że wręcz poetyckie będzie uwolnienie się od tego wszystkiego właśnie w tym miejscu.

Przeszedł nad progiem porzuconego, niedokończonego budynku. Ściany były zbudowane z gołej, kruszącej się cegły, a podłoga była pokryta warstwą drobnego gruzu chrzęszczącego pod stopami. Jak bardzo nie miało to teraz znaczenia, jakie to wszystko było obce, realne, ludzkie niepasujące do tego, jak się czuł i co się z nim zaraz stanie. Znalazł pomieszczenie z oknem wychodzącym na wylewisko niewielkiej rzeczki. Chciał widzieć niebo, na które zawsze lubił patrzeć jako dziecko i szukać śmiesznych kształtów obłoków. Usiadł pod ścianą z pełną świadomością, że już nigdy nie wstanie, że postawił właśnie swoje ostatnie kroki w życiu, a pozostała mu liczba uderzeń serca jest już liczona w setkach. Sięgnął do kieszeni bluzy, gdzie miał przygotowane opakowanie tabletek. Nie było łatwo je zdobyć, kosztowało go to sporo kłamstw i wyrzutów sumienia. Jeśli miał czegoś żałować i przekazać swoje ostatnie słowa przeprosin, to właśnie osobie, która nieświadomie pomogła mu wykonać ostatni krok ku śmierci. Jego oddech był spokojny, a ręce się nie trzęsły. Z jednej strony wiedział, co zaraz zrobi, a z drugiej czuł się oderwany od rzeczywistości, jakby oglądał film, czy serial albo był we śnie, z którego się zaraz wybudzi. Starannie opróżnił cały blister na swoją otwartą dłoń. Dawka, która zabiłaby nosorożca, a co dopiero jego. Wpatrywał się w kilkanaście białych pastylek w jego ręce. Dopiero teraz pojawiło się zawahanie i strach, na ostatniej prostej. No dawaj – pomyślał – nie myśleć, nie istnieć nie czuć. Tego właśnie chcesz. Wziął głęboki oddech i wsypał sobie tabletki do ust. Serce zaczęło bić jak oszalałe, walczył z odruchową chęcią wyplucia wszystkiego. Podświadoma część jego osobowości wiedziała, że to trucizna. Metodycznie połykał jedna za drugą, uświadamiając sobie, że to się dzieje, że spalił za sobą wszystkie mosty. Panika wypełniała każdą komórkę jego ciała, miał wrażenie, że serce wyskoczy mu zaraz z klatki piersiowej. Tak bardzo się bał. Chciał wzywać pomocy, krzyczeć, by go uratowali, ale siedział tam, gdzie usiadł, tak jak zaplanował. Zaczął kontrolować oddech, przywoływać przyjemne myśli o tym, że zaraz to wszystko się skończy, jak nieprzyjemne badanie lekarskie. Już nigdy nie będzie musiał cierpieć. Wyjrzał za okno, jednak się rozpadało. Wiatr wzmógł się, a krople deszczu odbijały się dźwięcznie od ścian i na wpół dziurawego dachu. Za tym akurat będę tęsknił – pomyślał.

Wsłuchiwał się w ten piękny koncert natury, grany jakby na jego pożegnanie. Powoli zaczął odczuwać pierwsze działanie leków, zaczęło ogarniać go otępienie, relaks. Przestrzeń wokół niego zaczynała się robić obca, myśli zwolniły. Czuł, jak mu jest jednocześnie zimno i ciepło, ale w przyjemny sposób, nie jak podczas gorączki. Pojawiła się chęć zamknięcia oczu i napierająca senność. A więc to teraz, zaraz. Powieki stały się ociężałe, nie walczył z tym. Ułożył się do swojego ostatniego snu, a jeszcze nigdy nie zasypiało mu się tak dobrze. Nie był pewien, ale chyba w ciemności usłyszał grzmot. Nie obchodziło go już to. To, co się tam działo, przestało być jego sprawą. On był już gdzie indziej.

********

Kręciło mu się w głowie. Miał zamknięte oczy. Wydawało mu się, jakby się wybudził ze snu, ale takiego, którego jeszcze nie doświadczył. Powoli wracały do niego myśli i wspomnienia tego, co przed chwilą zrobił. Nasłuchiwał dźwięku deszczu, przy którym mu się tak przyjemnie zasypiało, ale było idealnie cicho. Nie słyszał nawet wiatru, który przecież tego dnia był wyjątkowo silny. Zdziwiło go, że zaczyna czuć się coraz lepiej, nie odpływał już w głębiny, tylko miał poczucie, jakby wracał. Czyżby leki nie zadziałały? A może wszystko udało się, jak należy, a on zaraz pozna odpowiedź na największą zagadkę ludzkości: co jest po śmierci?

Bał się otworzyć oczy, nie wiedział czego się spodziewać. Nie był już w tym opuszczonym budynku, to wiedział na pewno. Nie był też w szpitalnym łóżku, czy jadącej karetce. Podłoże, na którym leżał, było zimne i twarde. Najbardziej go jednak przerażała ta cisza. Co, jeśli okaże się, że nic wokół niego nie ma? Że jest skazany na wieczne wędrówki po nieskończonej pustce? Postanowił zrobić to stopniowo. Rozchylił lekko powieki, żeby dostrzec, na czym leży. Zobaczył coś, co przypominało framugę drzwi. Poczuł ulgę, bo już wiedział, że gdzieś jest, ale gdzie? Otworzył całkiem oczy i powoli podniósł się do pozycji półleżącej, żeby się rozejrzeć. Odczuwał jeszcze lekkie zawroty głowy, ale zasadniczo czuł się dobrze. Był na czymś, co wyglądało jak piętro na klatce schodowej. Był na samej górze, mógł tylko zejść w dół. Pomieszczenie było silnie oświetlone pomarańczowym światłem słońca padającym przez okno przy ścianie w kierunku schodów. Było nieprzyjemnie oślepiające, a jego barwa z jakiegoś powodu jeżyła mu włosy na karku. Nigdy nie widział takiego słońca. Światło było tak jasne, że nie widział niczego innego za oknem oprócz ciemnoczerwonego nieba charakterystycznego dla wschodów. Odwrócił głowę w drugą stronę, by uciec od słońca. Przyjrzał się drzwiom. Każde były inne: drewniane, bogato zdobione, metalowe. Rozmieszczono je w idealnej symetrii, wstawione w trzy ściany stanowiące pomieszczenie. Pod każdymi była ta sama czarna, idealnie czysta wycieraczka. Nie miał pojęcia, gdzie jest, ale nie mogło to być prawdziwe miejsce.

Powoli wstał, oceniając, jak zachowuje się jego ciało. Czuł się już w pełni normalnie, jakby nigdy do niczego nie doszło. Miał wrażenie, że jest nawet lepiej niż przed wzięciem tych tabletek. Nie czuł radości, nie czuł smutku. Po prostu istniał, jakby ktoś go zresetował i wgrał mu wspomnienia całego jego życia. Nie wiedział do końca co ze sobą zrobić. Spróbować przejść przez któreś z drzwi? Zejść na dół? Zaczął odczuwać nawet pewną ekscytację z powodu tego, co go czeka. Jakby narodził się na nowo i odkrywał świat rządzący się nieznanymi zasadami, w którym przyszło mu żyć. Mogą tu przecież nie obowiązywać prawa fizyki i logiki albo zaraz się okaże, że ma zdolność materializowania myśli. Powstrzymał się jednak przed dalszym bujaniem w obłokach do momentu, aż nie dowie się czegoś więcej.

W pierwszej kolejności postanowił zobaczyć, gdzie jest budynek, w którym się znajduje. Zszedł ostrożnie po pierwszym zestawie schodów na półpiętro. Echo jego kroków odbijało się od ścian, kontrastując z wszechobecną ciszą. Nie podobało mu się to. Z jakiegoś powodu miał wrażenie, że powinien być cicho, jakby był w bibliotece lub kościele. Zerknął, co jest niżej, na następnym piętrze. W półmroku widział kolejne pary drzwi, ale ciężko było mu się im przyjrzeć, bo szczegóły ginęły w cieniu. Zejście na jeszcze niższe piętro było całkowicie niewidoczne. Czy tylko mu się zdawało, czy światło słońca, tak przecież intensywne, dziwnie słabo oświetlało przestrzeń niżej w porównaniu do piętra, na którym był? Odebrało mu to chęć, by iść dalej w dół. Wyjrzał za okno, mrużąc oczy i próbując dostrzec coś przez oślepiające światło słońca. Wydawało mu się, że widzi sylwetkę miasta albo miasteczka. Były domy, drzewa, ulice. Gdzieś mu tam nawet zamajaczyła kościelna wieża. Wszystko to jednak było w idealnej stagnacji. Czekał na jakiś przejeżdżający samochód albo chociaż przelatującego ptaka czy owada. Nie doczekał się. Chwycił za prostą drewnianą klamkę przy oknie i obrócił. Nie dało się go otworzyć, ale mógł uchylić. Jego uszu w końcu dobiegły jakieś dźwięki. Był to odległy, jednostajny szum. Jakby aut przejeżdżających autostradą na horyzoncie, tyle że idealnie równomierny i nie dało się wychwycić żadnych nieregularności. Wsłuchiwał się w ten dźwięk, czekając na jakiś znak życia, ale nic takiego nie usłyszał. Brzmiało to nienaturalnie, jak coś, co miało go ogłuszyć i zabić, jak tylko wyjdzie na zewnątrz. Miał wrażenie, że intensywność szumu zwiększa się, a ten coraz głębiej wchodzi mu do głowy. Nie zamierzał ryzykować, zamknął okno, a szum natychmiast ustał, przywracając głuchą ciszę.

Nie wiedział co dalej zrobić, bał się. Wszystko dookoła wydawało się wrogie lub tajemnicze: świat na zewnątrz w idealnej stagnacji, dziwnie mroczne zejście w dół i niepasujące do otoczenia drzwi, które mogły prowadzić wszędzie. A jeśli to jakaś próba? Jakaś ścieżka do zbawienia? Czyściec? Było tyle możliwości. Nie miał wyboru, musiał się poddać ludzkiej naturze odkrywcy. Od wieków ludzka rasa badała nieznane zjawiska, nawet jeśli miało im to przynieść śmierć, a skoro on już nie żył, to czym ryzykował? Wspiął się cicho po schodach z powrotem na piętro i przyjrzał się drzwiom. Było w nich coś pięknego i na swój sposób symbolicznego. Tak jakby każde z nich coś sobą reprezentowały. Drzwi po lewej były eleganckie, wykonane z mahoniu. Kojarzyły się z luksusem i przepychem. Grawerowana klamka zrobiona z czystego złota dodawała dostojności. Przejście pośrodku było zablokowane prostymi, drewnianymi drzwiami. Bez żadnego wymyślnego projektu i ozdób. Brzegi były obdrapane z farby, a metalowa klamka zaśniedziała i wyglądała, jakby trzymała się na słowo honoru. Kojarzyły się mu ze skromnością i pokorą, zwłaszcza w kontraście do tych po lewej. Trzecie drzwi były metalowe i wyglądały na ciężkie. Sprawiały wrażenie wyciągniętych z budynków urzędowych lub przemysłowych. Wyglądały, jakby reprezentowały pracę, poświęcenie, sumienność. Czy to był test, jakie wartości były dla niego najważniejsze podczas życia? Zastanowił się dobrze, ale żadna opcja nie rezonowała z nim całkowicie. Przecież jakby miał pieniądze, to z przyjemnością zacząłby prowadzić taki styl życia, jaki mu się kojarzył z drzwiami po lewej. Życie gdzie nie musi nic, a może wszystko. Nie próbował się nawet okłamywać, że byłoby inaczej. Problem w tym, że nigdy nie doszedł do takiego bogactwa, właściwie ledwo wiązał koniec z końcem, co bardziej pasowało do środkowych drzwi. Były jeszcze trzecie, te metalowe. Czy on był człowiekiem ciężko pracującym? Albo gotowym na jakieś poświęcenia? Nigdy nie myślał o sobie w ten sposób i szybko odrzucił tę opcję, wracając myślami do dwóch poprzednich przejść.

Głowił się tak przez dobre kilka minut z upiornie pomarańczowym słońcem palącym go w kark. Na szczęście wyglądało na to, że nie musiał się spieszyć. Czas w tym miejscu jakby nie płynął, a słońce nie przemieszczało się po nieboskłonie. W końcu zdecydował się wybrać środkowe drzwi, proste, drewniane, obdrapane z farby. Najlepiej oddawały to, jak żył i jak się czuł. Nacisnął lekko klamkę i naparł na nie. Ustąpiły od razu. Zajrzał przez framugę i ujrzał zwykły przedpokój jakiegoś mieszkania. Na prostym wieszaku wisiały kurtki, obok stała skrzynka na buty. Mieszkanie na pierwszy rzut oka wyglądało na zadbane i czyste. Przekroczył próg i powoli wszedł do środka, by zobaczyć, co jest dalej. Jednak nie wiedzieć kiedy ani w jaki sposób, mieszkanie zniknęło. Nagle zorientował się, że stoi pośrodku piaszczystego placu w parku. Otaczały go szumiące drzewa oraz świergoczące ptaki. Wiosenne słońce przyjemnie świeciło mu w twarz. Pamiętał przekraczanie progu mieszkania, ale nie pamiętał momentu tej zmiany, która zaszła wokół niego. Mimo to nie czuł się zdezorientowany, czuł, że jest tam, gdzie powinien być. Nic tu nie miało sensu. Rozejrzał się dookoła. Poznawał to miejsce, był tu kilka dni temu, żeby…
- Naprawdę aż tak cię boli? - usłyszał cichy kobiecy głos dochodzący z jednej ścieżek ginącej za drzewami.
- Nie prosiłbym cię o pomoc, gdyby tak nie było. Przecież wiesz. - odpowiedział mu inny głos, męski. To był jego głos.
- Tylko pamiętaj, nikomu o tym nie mów i nikomu tego nie dawaj. - dziewczyna przestrzegła go. - Za takie coś mogę iść siedzieć. - jej głos się przybliżał. Po chwili ujrzał ją wychodzącą zza zakrętu w jego towarzystwie. To był najdziwniejszy widok, jakiego kiedykolwiek doświadczył. Obserwował siebie jako przechodnia, uczestnika rozmowy, tyle że z zewnątrz. Wyglądał okropnie, poszarzała skóra, niemrawe ruchy, włosy od dawana domagały się kąpieli. Ubrany w jakieś pierwsze lepsze ciuchy zgarnięte z podłogi. Naprawdę w takim stanie wyszedł się z nią spotkać? Jakoś lepiej wtedy siebie zapamiętał. Ona natomiast wyglądała cudownie. Ubrana w zwiewną letnią sukienkę, pełną kolorów. Umalowana i zadbana. Włosy wyglądały, jakby dopiero co wyszła od fryzjera. Wtedy nie zwrócił na to uwagi, ale właśnie się zorientował, że jeszcze nigdy nie widział jej tak pięknej. To była Maja, jego najlepsza przyjaciółka, jeszcze z czasów przedszkola.
- Spokojnie, nikt się nie dowie. - usłyszał, jak odpowiada krótko dziewczynie.
- Musisz z tym iść jak najszybciej do lekarza. To była jednorazowa akcja. Jak będę robić to częściej, to zaczną coś podejrzewać. - mówiła zmartwiona. - Nie chcę, żeby mnie wyrzucili. Pamiętasz, ile mi ostatnio zajęło znalezienie pracy? - Maja patrzyła na niego z troską, ale on unikał jej wzroku.
- Wiem, wiem. To pierwszy i ostatni raz. - obiecał, podnosząc rękę do góry jak na przysiędze. - Po prostu tak się złożyło, że nie miałem innego wyjścia. Opowiadałem ci. - wyjaśnił, kłamiąc jak
z nut. - Naprawdę wielkie dzięki, odwdzięczę ci się kiedyś. - dopowiedział, patrząc w ziemię. Kłamał, przecież nigdy później się z nią nie skontaktował.
- Daj spokój, tyle się znamy… Masz – wyciągnęła z kieszeni kartonowe opakowanie leków owinięte w niewielką reklamówkę. Zobaczył, jak odbiera od niej pakunek bez słowa i chowa do kieszeni bluzy.
- To co? Idziemy coś zjeść? Tyle się nie widzieliśmy. Ostatnio ciężko cię złapać. - zapytała go
z nadzieją w głosie.
- Wiesz co, innym razem. - odpowiedział z udawanym zawahaniem się w głosie. - Dam ci znać dobra? Na razie kiepsko się czuję. Muszę odpocząć. - nie wiedział do końca, co jeszcze może jej powiedzieć - Jeszcze raz dzięki. Będę już spadał. - prawdziwy on patrzył, jak dawny on odchodzi szybkim krokiem w kierunku ulicy, nie dając jej nawet odpowiedzieć.

Pamiętał to spotkanie. To właśnie od niej miał leki, dzięki którym mógł odejść na własnych warunkach. Poczucie winy zalęgło się w jego piersi jak gęsta maź. Tak egoistycznie ją wykorzystał, nie myślał o tym, jak ona będzie się czuła, kiedy dowie się, co zrobił, nie myślał o tym, że służby pewnie jakoś dojdą, skąd wziął te leki. Myślał wtedy tylko o sobie. Odwrócił się w stronę Mai, która wpatrywała się smutno w jego oddalające się plecy. Miał wrażenie, że ten widok rozrywa mu serce. W jej oczach lśniły łzy, które po chwili zaczęły ściekać po policzkach. Tego już było dla niego za wiele. Co on najlepszego narobił? Czy naprawdę był takim człowiekiem? Jak mógł wtedy o tym nie myśleć, skoro teraz jedyne, o czym marzył to, żeby ją przeprosić, przytulić, pocieszyć. Czemu nawet do niej nie zadzwonił po wszystkim, czemu się z nią nie spotkał… No tak, nie miał po co, musiał się odciąć od wszystkich, na których mu zależało, żeby było łatwiej podjąć decyzję. To była chłodna kalkulacja. Przecież następnego dnia próbował po raz pierwszy się zabić.

Teraz, kiedy już tego dokonał i wrócił mu zdrowy rozsądek, znowu czuł, to co powinien każdy zdrowo myślący człowiek. O ironio, pomyślał, zrobił to przecież, żeby zniknąć, nie musieć nic czuć i przeżywać, a w tym momencie miał wrażenie, że czuje najintensywniej w całym swoim życiu. Tak dobrze się znali, tak miło im się spędzało niegdyś razem czas. A teraz zaryzykowała dla niego wszystko, tylko dlatego, że ją o to poprosił. Jak się to wszystko skończy, to muszę do niej napisać – pomyślał, zanim się zorientował, że przecież to się nie skończy. Już nigdy do niej nie wróci. Jego przemyślenia przerwała Maja, która szybko otarła łzy i odwróciła się, odchodząc.

Zrobił to instynktownie, nie mogąc znieść tego, co widział i ignorując fakt, że nie jest już w swoim ciele. Ruszył za nią i zawołał. Nie reagowała. Przyśpieszył kroku i krzyknął głośniej. Tym razem zatrzymała się i obróciła, ale nie patrzyła się na niego. Szukała czegoś wzrokiem. Dogonił ją i chwycił delikatnie za ramiona. Odwróciła szybko głowę w jego kierunku.
- Maja? - zapytał ostrożnie.
- Nie mamy ze sobą rozmawiać. Odszedłeś, pamiętasz? - odpowiedziała mu pustym głosem, wpatrując się w przestrzeń za jego plecami.
- Maja, ja zachowałem się jak kompletny kretyn. - nie ukrywał desperacji w swoim głosie. - Nie myślałem wtedy trzeźwo. Nawet nie wiesz jak mi teraz głupio. - mówił szybko, chciał ją przebłagać, przekonać. Żeby tylko mu wybaczyła.
- Nie mamy ze sobą rozmawiać. Odszedłeś, pamiętasz? - nie reagowała na to, co mówił. Puścił ją zszokowany, a ona ominęła go powoli i odeszła. Niespodziewanie szybko zniknęła.

Znowu został sam. Czuł się okropnie, chciał wyrwać się ze swojego ciała. Nie mógł wytrzymać myśli o tym, co zrobił, jak ją zranił. Skoro umarł, to czemu dalej czuje? To miał być koniec jego bólu, a teraz znowu cierpi. Gdzie tu jest sprawiedliwość? Czyżby to była jego kara? Przeżywanie najgorszych wspomnień swojego miernego życia?
Z ponurych przemyśleń wyrwało go ciche szlochanie, dochodziło zza pobliskiego drzewa. Myśląc, że nic nie sprawi, że poczuje się gorzej, podszedł tam jak zahipnotyzowany, odurzony silnymi emocjami, które wciąż się w nim buzowały. To była Maja, siedziała skulona na ziemi pod drzewem z twarzą w dłoniach. Płakała. Skąd się tu wzięła, skoro dopiero co widział, jak odchodzi? Kucnął przy niej i delikatnie wyciągnął rękę w jej stronę. Czuł się jakby miał do czynienia
z rannym zwierzęciem albo osamotnionym dzieckiem. Była mu teraz tak droga i tak bliska, że myślał tylko o tym, żeby ją uspokoić. Chciał ją chwycić za rękę, kiedy nagle ucichła. Ustał też szum drzew i świergot ptaków. Słońce błyskawicznie schowało się za ciemne, czarne jak smoła chmury. Park pokrył się w półmroku. Piękny wiosenny dzień nagle zamienił się w scenę jak z koszmaru.
- Czemu wróciłeś? - zapytała go. Jej głos był teraz przepełniony pogardą. - Nagle zrobiło ci się mnie szkoda? Zacząłeś żałować, kiedy jest już po wszystkim? - Każde zdanie wypowiadała coraz głośniej i takim tonem, jakby chciała go zasztyletować słowami. - Zostawiłeś mnie! Tyle lat się znaliśmy, kochałam cię jak żadnego innego, a ty mnie zostawiłeś! - krzyczała na niego dalej, skrywając twarz w dłoniach. Była wściekła i rozżalona. - Przyszli po mnie. Wykryli, co wziąłeś na sekcji. Szybko namierzyli, skąd to miałeś. - poczuł, jak skóra pokrywa mu się gęsią skórką. A więc jednak… - Oczywiście nie pomyślałeś o tym prawda? Czy może pomyślałeś i zrobiłeś to świadomie? Och, jaka ja byłam głupia! - wrzeszczała. Nie wiedział co zrobić, nagle zaczął się jej bać.
- Maja, ja wiem. Zachował… - nie zdążył dokończyć. Dziewczyna poderwała głowę i spojrzała się prosto na niego. Zamiast łez z jej oczu lała się krew. Patrzyła na niego maniakalnie, kiedy on odskoczył odruchowo.
- Co? Już nie jest ci mnie szkoda? Coś ci się nie podoba? Przecież to twoje dzieło, ty to zrobiłeś, TY! TY! TY! TY! TY! – zaczęła powtarzać i wskazywać na niego palcem. Jej głos się powielał. Zaczął go słyszeć ze wszystkich kierunków. Odwrócił się, z każdej strony szły do niego powoli upiorne wersje Mai ociekające krwią i wskazujące na niego palcem. Powtarzały jak mantrę to samo słowo – „ty”. Z czarnych chmur nad jego głową zaczął padać drobny grad, a drzewa zaczęły gwałtownie się wyginać, jakby targał nimi huragan, mimo że nie było wiatru. Nie wiedział co robić, zmysły szalały. Zauważył, że grad wcale nie był gradem, tylko deszczem białych tabletek, które zaczęły boleśnie uderzać go w głowę, rozsypując się dookoła. Szum, jaki to generowało, był ogłuszający. Krwawe Maje były coraz bliżej, nie miał nawet jak uciec. Wszystkie zaczęły krzyczeć jeszcze głośniej, powtarzając ciągle to samo słowo. Klęknął, zamknął oczy i zatkał uszy rękami. Nie mógł tego znieść. Sam zaczął krzyczeć, błagać o pomoc. Przewrócił się na ziemię i zwinął w kłębek. Bał się, że zaraz go dopadną i rozszarpią. To oczekiwanie go dobijało, skóra go piekła od ciągłych spadających pocisków. Poczuł, że odpływa, że tonie i zaraz zniknie na zawsze. Dźwięk zaczął zanikać, ból się osłabiał, aż znowu nie czuł nic.